sobota, 27 listopada 2010

Człowiek plemienia

„Ziemia jest życiem tego świata. Na zbyt wiele lat zapomnie-iśmy o swojej właściwej roli, nie spełnialiśmy zadania strażników. To hańba dla naszych ludzi. Musimy na nowo podjąć to zadanie. Szamani to rozumieją. Oni mają mądrość." „Wiele lat temu Taniec Wielkiego Ducha obiecał naszym ojcom wyzwolenie. Stało się tak, lecz nie w sposób, jakiego nasi ojcowie oczekiwali. Głębszy był plan Wielkiego Ducha. Wiele nam dał ku pomocy w naszej pracy. My musimy dać resztę. Tylko pracując dla swojej ziemi będziemy widzieć jej rozkwit. Dawne życie odeszło na zawsze, lecz nie jest to złe. Kroczymy ścieżką pomiędzy starym a nowym; ścieżką naszego wyboru, która doprowadzi nas do wielkości i spełnienia marzeń, jeśli nie wyprzemy się ziemi naszych ojców."
„Teraz chodzę w cieniu wież ze stali i szkła zamiast w cieniu drzew. To ścieżka myśliwego, czasami wojownika. Zawsze jednak dbam, by była ścieżką honoru i mądrości."

Komentarz: Członek plemienia przynależy do jednego z lokalnych szczepów, czasami metaludzkich, rozsianych wśród ostępów. Wierzy w świętość ziemi i ciała.

piątek, 12 listopada 2010

Miejska dżungla 3

Zapaliły się na czerwono, a oślepiający strumień energii uderzył prosto w moją twarz. Przeciążenie rozwaliło mi kompensatory flar w źrenicach i w tym momencie oślepłem. Zdając sobie sprawę, że zaraz rozstrzygnę stary zakład z Neddym co do życia po śmierci, zdziwiłem się, gdy broń szarpnęła w moich rękach, wywalając pół magazynka prosto przed siebie. Potem czekałem tylko, aż moje ciało zasygnalizuje ból, oparzenia, cokolwiek. Zamiast tego wrócił mi wzrok, przynosząc obraz tego, co zostało z szamana rozwleczonego po chodniku. Za sobą usłyszałem głos, w znajomy sposób cedzący słowa.
- Widzę, że znów używasz pocisków rozpryskowych. Któregoś dnia, Bezimienny, naprawdę musisz spróbować subtelniejsze-go podejścia.
Usłyszałem zbliżające się do nas wycie syren. Neddy też by to usłyszał, gdyby nie musiał wciąż dowcipkować.
- Próbowałem być subtelny, Neddy. Ale to nie podziałało, Jasie? Czy teraz możemy się stąd zabierać do twojej rudery?
Czarownicy. Szzlag...
Sheila Winder bezmyślnie gapiła się na moją wizytówkę. Przedstawiała ona Nathaniela Edwarda Fortescue, doktora thau-iwturgii. Być może ten akcent wielkomiejskości nie zgadzał jej sie z otoczeniem. Moja rezydencja, którą Bezimienny z pożałowania godnym uporem wciąż nazywa ruderą, leży na obrzeżach Kedmond Barrens. Z moich doświadczeń wynika, że sąsiedzi ■ Miejskiej Strefie Zmilitaryzowanej - takiej jak ta - najpierw
będą strzelać, a potem pytać, kiedy tylko zakłócisz im spokój. Ale raczej będą respektować twoja prywatność, jeśli pozostawisz ich samym sobie. Święty spokój zapewnia też regularne stypendium wypłacane szefom lokalnego gangu oraz reputacja kogoś, kto szybko rozprawia się z próbującymi ten spokój zakłócać.
Jak na osobę wychowywaną w sterylnym środowisku enklawy dla zarządu korporacji, panna Winder otrzymała intensywne wprowadzenie do życia w miejskiej dżungli. W ciągu swoich pierwszych pięciu minut pobytu w Seattle znalazła się w mocy szamana Szczura kontrolującego jej umysł, obejrzała z bliska walkę pomiędzy trzema samurajami ulicy i ukoronowała to doświadczenie widokiem Bezimiennego przerabiającego szamana na hamburgery.
Jej pewność siebie nadal była wystawiona na próbę. W moim mieszkaniu stała się obiektem badania typowej mieszanej grupy ludzi z półświatka. Dość dobrze przywykła już do Bezimiennego i do mnie, w końcu jesteśmy raczej zwyczajnie wyglądającymi przedstawicielami rasy ludzkiej. Jednakże pozostali dwaj członkowie naszej grupy z trudnością mieszczą się w korporacyjnych standardach. Jedyni metaludzie, jakich do tej pory widziała w swoim domowym środowisku, to kilka pokazowych elfów i krasnoludów, i okazjonalnie jakiś ork, który przeszedł przez zabiegi kosmetyczne, wystarczające, by nie urazić wrażliwości sąsiadów.

piątek, 5 listopada 2010

Miejska dżungla 2

Znalazłem ją dość łatwo. Wmontowany w moje prawe oko obwód analizy obrazu potwierdził ID. Problem był w tym, że w tej samej chwili zauważył ją ktoś jeszcze. Łapacz szukający świeżych gąsek. Może alfons, który chciał sobie poszerzyć stajnię, a może werbownik na coś brzydszego. W niektórych miejscach jest naprawdę duży ruch, ale pracownicy nie odchodzą na bezrobocie, tylko do piachu. Ten łapacz był kościstym facetem w długim płaszczu - płynął przez tłum, lustrował twarze, szukał towaru, który mógłby sprzedać.
Był bliżej dziewczyny niż ja. Mógłbym znaleźć się przy niej pierwszy, gdybym włączył dopalacze. Jednak przepychanie się przez tłum z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę nie jest zbyt mądrym posunięciem, kiedy człowiek chce uniknąć niemiłego mu zainteresowania ze strony Lone Star. Tak więc wciąż znajdowałem się o kilkadziesiąt metrów dalej, kiedy łapacz podszedł prosto do Sheili.
Zwykłe podejście łapacza do nowej gąski to jakaś szybka gadka i może pomocna dłoń - rozumiecie, przyjazny gest. Ten facet miał inne podejście. Podniósł kościsty paluch na wysokość oczu dziewczyny i nakreślił w powietrzu jakiś sprytny wzór. Jej duże niebieskie oczy stały się nagle puste i zamarły. Sam też zamarłem na sekundę. Miałem jeszcze nadzieję, że się mylę w swoich podejrzeniach. Dziewczyna stała spokojnie, kiedy on wziął jej torbę. Miałem złe przeczucie co do tej sztuczki z palcem. Szlag by to... Nie cierpię stawać przeciw czarownikom.
Obrócił się do mnie plecami - była to jedyna rzecz, jaka odpowiadała mi w tej paskudnej sytuacji. Podkręciłem trochę dopalacze - niewiele, tylko tyle, żeby znaleźć się przy nich, zanim czarownik zdąży się odwrócić. Złapałem go za szyję jedną ręką, w drugą chwyciłem torbę dziewczyny, po czym zakręciłem nim w specjalnym rzucie kokyunage. Jeżeli zrobisz to dobrze, nikt nie zauważy, że miałeś coś wspólnego z tym, że jakiś facet rąbnął 0 ziemię. Trudna sztuczka.
Upadek pozbawił go tchu. Dziewczyna pomrugała oczyma
1 zaczęła przejawiać zainteresowanie tym, co się z nią działo. Na to właśnie liczyłem. Udało mi się przerwać koncentrację czarow-nika-łapacza, więc i czar, który rzucił na dziewczynę, przestał działać. Przybrałem mój „urzędowy" ton, ten, którego używam na gliny Lone Star i korporacyjnych Johnsonów.
- To miejsce jest niebezpieczne, proszę pani. Jeśli pójdzie pani ze mną, z przyjemnością odprowadzę panią do bezpieczniejszej strefy.
Spojrzała na mnie maślanymi oczkami, po czym popatrzyła na leżącego przed nami gościa.
Płaszcz łapacza był sztywny tu i ówdzie - czyli nosił pancerz. Sam miałem taki, tyle że czystszy. Spod płaszcza wyzierał t-shirt zrobiony z jakiegoś szarego futra. Ozdoby - fetysze, jak nazywają je czarownicy - zwisały mu z klatki piersiowej. Ładniejsze z nich wyglądały jak jakieś rozjechane paskudztwa z piórami. Sądząc z jego gustu, musiał być szamanem, prawdopodobnie szamanem Szczura. Jego wzrok powoli wracał do normy i koncentrował się na mnie. Nie byłem tym szczególnie zachwycony - czarownik może rzucić czar na wszystko, co widzi, a ten gość widział mnie całkiem dobrze.
Pomyślałem, że mógłbym to rozegrać subtelnie. Wtedy cza-ruś wyciągnął jeden z fetyszy ze swojej kolekcji i skierował na mnie. Zdecydowałem, że nie jest to odpowiednia pora na subtelność. Jeden krok i przykopałem mu w pachwinę. Nie wyglądało na to, żeby czar, o którym myślał, zadziałał, więc doszedłem do wniosku, że znów przerwałem jego koncentrację.
Wydawało się, że podejście bezpośrednie daje dobre rezultaty, więc złapałem Sheilę Winder za nadgarstek.
- Szlag... - mruknąłem. - Chodź!
Albo wciąż była ogłupiała od czaru, albo miała przypływ rozsądku, bo bez słowa dała się pociągnąć prosto do wyjścia. Bardzo dobrze. Niesienie jej wywołałoby zbyt wiele zamieszania.
Wszystko to trwało może jakieś piętnaście sekund. Tymczasem - wracając do szamana - ludzie zaczęli zauważać, że facet ma jakiś atak czy coś. Przycisnąłem językiem swój lewy dolny ząb trzonowy. Jak tylko włączył się mój wewnętrzny komórkowiec, wywołałem zaprogramowany numer. Implantowany w uchu odbiornik dawał złudzenie, że Neddy, który odebrał, stoi tuż obok.
Przetwornik mam wmontowany w jabłko Adama, więc przedzierając się z Sheilą przez tłum, spokojnie mogłem mruczeć do Neddy'ego.
- Złapałem dziewczynę na King Street, ale może być problem.
- Jakiegoż to rodzaju jest trudność, której doświadczasz, mój bezimienny przyjacielu? - Neddy zawsze gada, jakby właśnie miał zastąpić Pana Słownika od Word Watcha.
- Wpadła w oko łapaczowi, to uliczny szaman, próbował ją zauroczyć.
- Zauroczyć? Doprawdy, na to nie ma rady. Jakiego rodzaju czaru użył?
- O kurczę, Neddy, skąd, do cholery, mam wiedzieć? Lepiej skieruj tu innych. Idę na Jackson.
Przerwałem połączenie, gdy opuszczaliśmy dworzec i wychodziliśmy na Jackson Street. Wyglądało na to, że łapacz-czaruś ma wsparcie. Gość prący przez tłum po lewej starał się zwrócić na siebie uwagę. Miałem obrócić się do niego, co pozwoliłoby jego kolesiom załatwić mnie od tyłu. Obracając się w oczekiwaniu • na atak od lewej, zepchnąłem dziewczynę z linii walki. W tym momencie moje wzmacniacze foniczne Ares Wiremaster wyłapały delikatne szuranie plastikowych podeszew po betonie. Właśnie wyprowadzałem kopnięcie, które miało powitać tego z tyłu, gdy nastąpił atak tak cholernie szybki, że omal nie trzasnął mi kręgosłup. Wykorzystując impet ciosu, zszedłem z linii ataku i spojrzałem na napastnika, który chciał przyciągnąć moją uwagę. To był ork, jego ręce pokrywały paski złączy systemu nerwowego, takie, które montuje się do tanich ISPO-złączy bez obwodu skórnego. Ruchy faceta robiły wrażenie powolnych, więc doszedłem do wniosku, że jego dopalacze są słabsze od moich. Partnerka orka była szybsza, choć nie zauważyłem u niej żadnych cyberwszcze-pów. Mimo to zaskoczyła mnie szybkość jej ruchów. Albo stać ją było na najnowszą technikę kosmetyczną, albo raczej była adeptką, jedną z tych, które używają magii, aby osiągnąć to, na co cała reszta potrzebuje cybersprzętu.
Wodziliśmy się dokoła szukając okazji do ataku. Nawet bez wystrzału trio samurajów tańczących ze śmiercią w tej części miasta łatwo mogło przyciągnąć uwagę Lone Star, a może nawet ochrony Renraku, więc każdy z nas chciał skończyć z tym szybko. Walka z takim ograniczeniem czasowym jest tylko okazją do partactwa. Ork pierwszy popełnił błąd. Zamarkował dalekie kopnięcie i zaszarżował, kiedy się cofnąłem. Tylko że moje cofanie też było markowane. Wyszedłem do niego z kombinacją pięść--kolano-łokieć, która powaliła go na chodnik.

środa, 3 listopada 2010

Miejska dżungla

Jedne rzeczy się zmieniają, inne nie. Na przykład miejska dżungla - od zewnątrz Seattle wygląda, jakby wciąż się zmieniało, ale nie daj się zrobić w konia, koleś - pod całą tą fasadą i światełkami wszystko wciąż wygląda tak samo.
Jest jak coś żywego, ta miejska dżungla. I to coś jest głodne. Nieważne, jak wiele jedzenia i paliwa przybędzie portami czy autostradą, nieważne, jak wiele danych przemknie tu przez Matrycę, Seattle pochłonie to wszystko, a potem rozewrze swą gardziel i zawyje o więcej.
Ludzie też są wchłaniani. Może nie ci, którzy przylatują samolotami czy orbitowcami, ci, którzy mają nowe jeny do roztrwonienia i możnych protektorów. Nie, mam na myśli kogo innego. Na ulicach miasta, w którym grasuje tylu myśliwych, świeże mięso zawsze jest w cenie. Dostawy na dworcu przy King Street. Tu właśnie do starego organizmu miasta wpływa świeża krew.
W cieniu Renraku Arcology pociągi i autobusy wypluwają z siebie nowe ofiary dla molocha. Przybywają tu w pogoni za swoimi marzeniami -lub uciekając od swoich koszmarów - aby odnaleźć w tym mieście takie życie, o jakim słyszeli. Dzieciaki z wiosek Rdzennych Narodów Amerykańskich, uciekinierzy z UCAS i Wolnego Państwa Kalifornii, nawet elfy buntujące się przeciwko przypominającemu kiepską powieść fantasy życiu w Tir Tairngire. Wszyscy oni myślą, że Seattle to miejsce, gdzie na każdym kroku obecna jest magia, a ludzie tańczą wśród cieni.
Wkrótce wielu z nich odkryje, że w cieniach czai się coś zupełnie innego.
Tego dnia w tłumach na King Street szukałem jednej konkretnej twarzy, ładnej twarzy, otoczonej blond włosami buzi dziewiętnastolatki, o zdecydowanym wyrazie, który mi się podobał. W swoim kieszonkowym kompie miałem holo z jej danymi. Sheila Winder, uciekinierka z korporacyjnej enklawy w San Francisco. Córka małżeństwa należącego do wyższej kadry kierowniczej. Chyba po prostu powiedziała im, gdzie mogą sobie wsadzić swój korporacyjny styl życia, a potem wyjechała z miasteczka garnitur-ków. Kiedy ludzie z korporacji przepytali jej kolesiów, dowiedzieli się, że wyjechała do Seattle.